ZBIGNIEW WARPECHOWSKI o swojej obecności, działaniach w BLACK MARKET INTERNATIONAL. Fragmenty rozmowy z Agnieszką Karasch, Sandomierz 2001.

 21 i 22 września 2001, Sandomierz

 Zbigniew Warpechowski: Widziałem się z Borysem w maju, w Lyonie. Rozchorował się. Nie pisze do mnie, ja nie piszę do niego. Można powiedzieć  – popsuły się stosuneczki.

 

Agnieszka Karasch: Byliście sobie dość bliscy.

ZW: Tak. Byliśmy sobie bliscy przez 15 lat. Niestety Niemcy uważają nas za ludzi nie zasługujących na równorzędne traktowanie, a to dlatego, że oni mają więcej pieniędzy. Borys wychodzi z założenia, że jeżeli on załatwia pieniądze dla Black Marketu, to siłą rzeczy ma więcej do powiedzenia niż ktoś inny. Ja nie mogłem się zgodzić na taki niepartnerski układ. To poszło w złym kierunku. Napisałem nawet tekst, gdzie mówię, że już jesteśmy za starzy, żeby wlec za sobą ogon ludzi, którzy nie pracują. Zażądałem wymiany przynajmniej jednego lenia, czyli van Poppela. Jedyne rzeczy, jakie robił, robił z Black Marketem, a poza tym zajmował się piciem piwa i nie wiadomo czym. To była już taka degręgolada. Zaproponowałem wymianę van Poppela na inną Holenderkę, która się nazywała Anet van de Elzen; bardzo fajna dziewczyna z s’Hertogenbosch. Nie przyjęli tego, więc ja się wycofałem.

 

 

AK: Tak więc twoje wycofanie się z Black Marketu nie było spowodowane tym, że nie mogłeś się z nimi porozumieć na płaszczyźnie artystycznej? W grę wchodziły raczej inne napięcia…

 ZW: Artystycznie to my w ogóle niczego nie uzgadnialiśmy. Przynajmniej ja. Ja robiłem zawsze swoje. Przygotowywałem się indywidualnie i nigdy nie było jakiejś reżyserii, czy planowania czegokolwiek. Były nawet nieuzgadniane, najczęściej przez Borysa podejmowane decyzje, czy występujemy godzinę, dwie, trzy czy pięć. Kiedyś wyznaczono na przykład sześć godzin; ja swoje zrobiłem i wychodziłem po prostu. Nie przejmowałem się tym, czy oni siedzą, stoją czy sterczą przez sześć godzin. Dla MacLenanna sześć godzin to  małe  piwko, a dla mnie sześć godzin…. Ja pracuję szybko, swoim rytmem, mam przygotowane pewne rzeczy, wykonuję pewien proces i na tym kończę. Co ja mam więc dalej robić? Siedzieć i patrzeć jak oni działają? Nie. Więc  wychodzę sobie, a jak mi coś jeszcze przyjdzie do głowy, to wracam i jeszcze coś robię (śmiech).

 

Alastair był też poza jakąkolwiek zmową. Alastair wymyśla na ogół jedną sytuację, która trwa jedną, a może nawet 100 godzin. On gra czasem i wytrzymałością na czas. Jeżeli chodzi o dogadywanie się i wspólne działanie, to raczej Borys z van Poppelem lub Klassen z Jurgenem Fritzem robili wspólne próby.

 

Jeżeli chodzi o początki… Nie wiem, co ustalali Borys z Zygmuntem. Ja dostałem zaproszenie do Dusseldorfu. Tam był pierwszy performance Black Marketu, 1986 rok, wiosną. Jeszcze nie wszyscy byli. Był tam Zygmunt Piotrowski, ja, Borys i nawet nie pamiętam, kto jeszcze. Klassen i van Poppel pojawili się później, ale oni już byli zaproszeni. Był jeszcze Thomas Ruller.

Mając duże problemy z paszportem, wizą i biletem, dojechałem tam w ostatniej chwili z wywalonym jęzorem, taksówką z dworca. Trzymali mnie w Łodzi do ostatniego momentu.

To było nasze pierwsze tournee. Następne było w Kolonii, w klubie Ignis. Następnie w Kassel, w trzech miejscach: Neue Galerie, plac przed Fridericianum i jeszcze jedno. Potem pojechaliśmy do Berna do Szwajcarii. Tam odbyły się trzy występy: pierwszego dnia w małej galeryjce Lydia Meggert, drugi dzień w teatrzyku piwnicznym przy głównej ulicy starówki berneńskiej, a trzecie jeszcze gdzieś indziej, w takiej dość dziwnej sali. Na koniec pojechaliśmy do Fryburga. Tam braliśmy udział w festiwalu Belluard, w barbakanie. W międzyczasie dojechał Klassen i Ruller. To była przygoda. Potem pojechaliśmy do Kolonii, siedzieliśmy trochę u Borysa i jeszcze były rozmowy.

Nie pamiętam, który to był rok  – 1988 lub 1989, w Pradze, jeszcze za komuny. Ruller zorganizował festiwal performance. Ja nie mogłem dojechać, bo nie można było w Łodzi załatwić pieniędzy, a zaproszenie nie było takie jak trzeba. Miałem tylko telegram, a  wtedy nawet wyjazd do Czech był problemem. Bali się Polaków bardziej niż innych obcokrajowców ze względu na “Solidarność”. Ruller dzwonił do mnie z Pragi z pytaniem kogo zaprosić. Zaproponowałem trzech artystów, których uważałem za najwybitniejszych: Stuarta Brisley’a z Londynu – to już klasyk performance, Alaistair’a MacLenann’a i Nigel’a Rolfe. Oni spotkali się tam w Pradze. Brisley nie przystąpił do Black Marketu, ale pozostali zgodzili się przystąpić.

Black Market był później w Polsce. Najpierw w Poznaniu, potem spotkaliśmy się w Krakowie w Krzysztoforach (akurat przyjechałem wtedy z zagranicy), następnie była Warszawa. Część była w Dziekance, część w Stodole. W międzyczasie doszło tam do nieporozumień między Borysem a Zygmuntem Piotrowskim. Zygmunt już w Dziekance nie wystąpił. Do Łodzi, do Galerii Wschodniej pojechaliśmy bez Zygmunta.

Potem zaiskrzyło między Thomasem Rullerem a Nigel’em Rolfe. Co dokładnie, nie wiem, ale Nigel rozesłał do nas list otwarty pt. “Blind Ambiton” i, zdaje się, że Ruller nie wycofał się, ale został po prostu wyproszony z Black Marketu chyba na życzenie Nigel’a Rolfe. Tak zostało więc przez dłuższy czas; bez Rullera, bez Piotrowskiego…Tak było jeżeli chodzi o czyste personalia.

 

AK: Czy ten list miał coś wspólnego z pierwotną ideą Black Marketu, czy odwoływał się do niej?

ZW: Tak. Były rozmowy. Zakładaliśmy, że wprowadzamy się w pewną sytuację. Jest przestrzeń, my przyjeżdżamy, sytuacja narzuca pewne warunki. Czy się wytwarza atmosfera współpracy, czy nie… Raz lepiej, raz gorzej. Różnie było. Ja właściwie nie wiem, co się działo w czasie tych występów Black Marketu tak naprawdę. Ja byłem zajęty sobą. Właściwie więcej słyszałem niż widziałem. Ktoś tam przychodził do mnie, coś mi podawał, wciągał mnie w jakieś akcje. Van Poppel roznosił na przykład jakieś rzeczy; kiedyś przyniósł mi pół litra wódki (śmiech), wypiliśmy w czasie akcji… Jeszcze coś komuś kładł na głowie, np. Piotrowskiemu banany. Van Poppel tak jakby manipulował.

Były to sytuacje symultaniczne, ale kompletnie nieuzgadniane. Były przypadki treningów. Widziałem, jak Klassen z Fritzem dogadywali się, robili sytuacyjne próby, gdyż podczas performance grali oni raczej pantomimicznie, tworzyli układy. Borys z van Poppelem wykorzystywali te same rekwizyty, np. czołgający się żołnierz, najróżniejsze dźwiękowe maszynki, zabawki.

Pewnego razu doszło do awantury między Szwajcarem a van Poppelem, bo van Poppel coś temu pierwszemu popsuł. Tak więc jednym to współdziałanie jednym sprzyjało, a innych denerwowało.

 

 AK: Czy do ciebie nikt nigdy nie miał pretensji, że nie współdziałasz?

 ZW: Nie. Raczej nie. Pretensje wyszły tutaj w Sandomierzu, po performance na Zamku. Miała miejsce dość dziwna rozmowa, a nawet kłótnia. Odebrano to tak, jak ja bym chciał coś narzucić. Oni poczuli się zagrożeni przeze mnie.

Była to rocznica moich 60-tych urodzin; trzy lata temu. Stwierdzili pewnego razu, że jak ja skończę 60 lat to oni przyjadą. Zaprosiłem ich więc. Mieliśmy całe dwa dni na Zamku Sandomierskim. Pierwszego dnia każdy robił indywidualne performance, jak gdyby dedykowane dla mnie, a następnego dnia wszyscy robili razem. Ponieważ ja nie byłem uprzedzony, że oni będą działać na zewnątrz i przygotowałem się do występu w środku, zaszła sytuacja rozdzielenia i na tym tle powstały nieporozumienia. To jeszcze nie był decydujący o naszym rozwodzie moment. Potem pisałem listy… Zarzuciłem Borysowi sprawy związane z van Poppelem, a jemu zarzuciłem despotyzm.

Black Market pojawił się w Sandomierzu trzy razy. Pierwszy z nich to ta seria Poznań – Krzysztofory – Warszawa, kiedy występowaliśmy tutaj pod Ratuszem. Ten drugi raz to właśnie 3 lub 4 lata temu, na Zamku. Za pierwszym razem przyjechali do mnie. Po Sandomierzu było Linz, gdzie ja już nie pojechałem. Następnie Dublin i Frankfurt, gdzie jeszcze pojechałem, ale już występowałem osobno. I to był “kuniec” mojego udziału. Wiem, że robili coś w zeszłym roku i Borys dobrał jeszcze parkę; jego kolega z Drezna, który związał się z Meksykanką, ale na ten temat nic nie wiem. Nie wiem też, czy Black Market zebrał się w tym roku. Borys sam jeździł do Izraela i Anglii…

 

 AK: Co wiesz o powstaniu nazwy?

 ZW: Mówię ci, że nie wiem. Mnie to w ogóle nie interesowało. Black Market? Niech będzie Black Market i koniec. Ja bym pewnie coś innego wymyślił… Cały problem konfliktu między Nieslonym a Piotrowskim zasadzał się na tym, że oni się ścierali jak dwaj dyrygenci. Borys, który jest impulsywny, przychodząc mówi; to będzie tak, a to tak. Piotrowski na to; dlaczego on w taki sposób podejmuje decyzje, może by tak inaczej….

Zygmunt wcześniej robił w Dziekance takie staże i manipulował ludźmi, ustawiał ich tam i ćwiczył. To samo, co Bałdyga robił później, tego typu historie. Właściwie te dwa nazwiska, które wciągnął Zygmunt, czyli Thomas Ruller i Jurgen Fritz to byli młodzi chłopcy, którzy wcześniej praktykowali u Piotrowskiego. Ja w to nie interweniowałem na początku. Fritz, można powiedzieć, w ogóle nie był artystą. Próbował coś robić koło teatru, a Piotrowski go wciągnął na zasadzie modela. Fritz jest w zasadzie najinteligentniejszy z tych Niemców. On zrobił doktorat z Black Marketu! Wysyłałem mu tam nawet jakieś teksty. To jest naprawdę fajny i kulturalny chłopak. On się do nas podciągał i nawet nieźle się podciągnął.

 

Uważność, uwaga, Aufmerksamkeitsschule to wpływy filozofii buddyjskiej przetworzonej przez Zygmunta Piotrowskiego. Jest to jego filozofia. Żaden z nich tej sprawy nie pociągnął.

 

Była taka historia w Bernie, w Szwajcarii, a właściwie dwie sytuacje; jedna to Sen Borysa. Przyśniło mu się moje performance. Ten sen postanowił zrealizować w Bernie. Byliśmy umówieni o świcie poza miastem. Pojechaliśmy tam jeszcze w nocy dwoma samochodami z jakimiś dziewczynami z berneńskich środowisk. Znaleźliśmy się na dużym placu, płaskim terenie, gdzie w dali widać już było góry. Część tego placu była boiskiem piłkarskim, a część terenem, na którym operowały prostytutki. Tam jest taki przepis, że prostytutkom nie wolno stać na ulicach, natomiast wolno jeździć samochodami. One więc przyjeżdżają tam autami i krążą po tym placu. Z sześć ich było czy osiem. Przyjeżdżają klienci i towarzystwo odjeżdża gdzieś na bok w krzaczory, załatwiają tam sprawę, a potem się rozjeżdżają. Jak my przyjechaliśmy tam, to prostytutki chciały te nasze dziewczyny pozajeżdżać. Biedne biegiem uciekały do naszych aut!

 

Siedzimy więc w samochodach i wpatrujemy się w horyzont, oczekując tego, co ma się dziać. Kiedy ledwie zaczęło szarzeć i można było już coś zobaczyć, z daleka wyłazi Borys z wielkim kamieniem. Idzie i idzie. Wychodzę mu naprzeciw. Okazało się, że miał ten kamień na łańcuchu, przymocowany śrubą do obroży, która była wokół szyi. Daje mi ten kamień, ale jest noc i zimno, na kamieniu zbiera się rosa. Bałem się, że jak upuszczę ten kamień, to przetrącę mu kark. Łańcuch był za krótki, żeby kamień spadając na ziemię nie uszkodził go. Niosłem więc ten kamień i nie mogłem jedną ręką zdjąć Borysowi obroży, żeby przejąć kamień od niego. Szliśmy tak we dwójkę. Nieopodal był pagórek, a tam ławeczka, na której sobie usiedliśmy. Ja trzymałem kamień, Borys odkręcił sobie śrubę i zdjął obrożę z szyi, po czym wyrzucił wszystko w las.

 

Następnego dnia rano, kiedy jeszcze spałem, Borys umówił się w parku z Piotrowskim. Tam zaistniało coś takiego: Piotrowski grabił ogródek japoński. Była jakaś sytuacja między nimi. Potem za dnia spotkałem Zygmunta na mieście, a Zygmunt szczęśliwy jak jasna cholera! “Ale mu dałem, przegrał, pokonałem go!” – wołał. Co się okazało? Borys był przekonany, że Piotrowski mu te grabie da, a on tymi grabiami rzucił o ziemię. Borys zgłupiał, nie wiedział co dalej robić. Taka była radocha u tego Piotrowskiego, że Borysa wytrącił z równowagi, że poszliśmy potem razem na basen.

To był wtedy początek tych iskrzeń i animozji między nimi.

 

 

AK: Czy pamiętasz jeszcze jakieś działania wewnątrz Black Marketu, które zakładałyby twoją interakcję z innymi w grupie?

 

ZW: Nie pamiętam. Były momenty, że Fritz mi coś przynosił, trzymałem białą szmatę…, ale raczej nie.

 

 AK: Dlaczego ciągle tak osobno?

ZW: Nie mam do tego żadnej teorii. To wynikało z mojej natury i nic poza tym. Można powiedzieć, że ja zazwyczaj bardziej przygotowywałem się niż inni. Byłem przygotowany na konkretne sprawy. Wystąpienia z Black Marketem były moimi pierwszymi wystąpieniami za granicą, realizowałem więc swój program. Być może najlepszym przykładem ich współpracy był występ na dokumenta w 1987 roku, ale mnie tam nie było, ponieważ złamałem kręgosłup. W 1987 roku byłem w gipsie, aż do sierpnia, kiedy zdjąłem w końcu gips, bo nie mogłem sobie pozwolić, żeby nie wystąpić na dokumenta. Ta zbiorówka była jednak tuż po złamaniu. Nazywało się to expanded performance – taką nazwę na tę okoliczność wymyślili.

 

 

AK: Jak każdy z nich z osobna ustosunkowywał się do zasad współdziałania czy uważności ustalonych w Black Markecie?

ZW: Najwięcej narzucał tutaj Borys. On wcześniej prowadził akcję w Sztutgarcie, “das Konzil”. Uważał Black Market za kontynuację swojej koncepcji. Napisałem tekst, w którym wyraziłem to, co na ten temat myślę. Nie zaistniało nic takiego, żeby pozostać naprawdę zamkniętym ze świadomością, że nie ma wyjścia i musimy stworzyć jakąś sytuację. To nie było możliwe z tymi ludźmi, bo w grupie były zbyt różne osobowości, różny poziom intelektualny. Na przykład Roi Vaara to taki gupelaska, naturszczyk, którego Borys gdzieś tam wyszukał. Jak popatrzysz na jego twarz, to widać z kim masz do czynienia.

Ja ci tutaj dużo nie powiem w sensie intelektualno-teoretycznym, bo po prostu nie chcę ci kłamać.

 

Muszę się przyznać do jeszcze jednej rzeczy, która może być wstydliwą. Dla mnie udział w Black Markecie w tamtym czasie był szansą zaistnienia na zachodzie. Nie chodziło tylko o pieniądze, ale też o to, że każdy z nich w swoim kraju gdzieś coś na ten temat pisał, mówił. Ja byłem na zasadzie równorzędnej, nie tak jak polscy malarze, którzy w Niemczech sprzedają obrazy po 1000 marek, a niemieccy malarze po 100.000 marek. Tu była sytuacja taka, że byłem na równi z innymi. Nie było między nami jakiejś rywalizacji, myślę. Może oni między sobą coś mówili, ale mnie to w ogóle nie interesowało. Ja byłem zadowolony, kiedy byłem zadowolony z siebie i z tego, co ja zrobiłem.

Były sytuacje kompromitujące. Pamiętam bardzo nieudane performance Black Marketu w Muzeum Ludwiga w Aachen, filii tego samego muzeum w Kolonii. Ludwig wykupił jakąś starą fabrykę parasoli, którą zaadoptował na muzeum sztuki nowoczesnej. Nigel’a Rolfe wtedy nie było, bo nie dojechał. Działo się to w super nowoczesnej, sterylnej, audiowizualnej sali. Plan kwadratu z gładkim parkietem i widownią amfiteatralną. Tam było tak obrzydliwie, że nic nie kleiło się. Nie można było się wczuć. Ja robiłem performance na temat brudu i kurzu, czyli zupełna odwrotność do zastanej przestrzeni. Wniosłem parę wiader ziemi, czyściłem się najróżniejszymi szczotkami, ścierałem kurz z garnituru i włosów, a potem zacząłem się tarzać w tej ziemi i błocie. Cały byłem ufajdany. Wyczyściłem się, żeby się ubrudzić. Inni też narobili mnóstwo bałaganu, nasypali mąki, gipsu… Pracownicy tego muzeum chcieli, żebyśmy sprzątali to wszystko, a my po prostu daliśmy dyla i pojechaliśmy do Kolonii. Dla mnie było o tyle gorzej, że ja miałem tam za 3 dni indywidualne performance i jechałem spowrotem ze strachem, że karzą mi sprzątać. Zrobiłem więc dwa krótkie performance, wziąłem kopertę z pieniędzmi (chyba najwyższe honorarium jakie w życiu dostałem – 1600 marek) i też uciekłem. (śmiech). Pamiętam, że taka była wspólna ugoda; to było nieudane performance.

 

Były też bardzo udane występy, chociażby w Nowym Jorku, we wspaniałym wnętrzu Anchorage Brooklyn Bridge. Jest to budowla, która trzyma liny mostu brooklińskiego. Znajdują się tam betonowe kotwy, a pomiędzy mostem i tymi kotwami są olbrzymie pomieszczenia z czerwonej cegły. Wyglądało to jak jakaś wielka, romańska świątynia. To wnętrze stwarzało fantastyczną atmosferę do roboty.

Jest też inne takie fantastyczne wnętrze; w Finlandii, koło Helsinek, na wyspie, która zamyka zatokę. Rosjanie wznieśli tam fortecę za czasów, kiedy Finlandia była częścią imperium rosyjskiego. W fortecy stacjonowały wojska carskie. Tam było mnóstwo pomieszczeń, sale do składowania armat i innych dział oraz jedna gigantyczna sala – 30 na 30 metrów, z filarami o niskim, rosyjskim sklepieniu, będąca kiedyś stołówką. Posadzka była wyżarta niesamowicie, wydrapana butami z gwoździami;  to wszystko miało już ponad 200 lat. Wiem, że to fantastyczne wnętrze samo dyktowało, co zrobić. Było wyłożone sznurowymi matami. Borys te maty kazał wyrzucić, a ja jedną zatrzymałem dla siebie. Tu w książce jest zdjęcie, jak “pływam” pod takim właśnie dywanem. Naciąłem sobie w nim otwory na ręce i ciągnąłem się po tej cegle nago. To było na tyle sugestywne, że jak publiczność weszła to wszyscy okrążyli mnie. Dywan był zwinięty w kłodę. Im dalej się posuwałem, tym ciężej było go uciągnąć. Wszyscy dobrze się czuli w tym wnętrzu, bo było paskudne, a nie eleganckie.

 

 

AK: Opisz proszę wasz występ, podczas którego ty trzymasz stół – taflę szkła, po której toczy się piłka.

ZW: To była akcja w Galerii Wschodniej w 1988 roku. Po Dziekance przyjechaliśmy pociągiem do Łodzi. Był to mój pomysł, na który wpadłem jadąc rannym pociągiem z Warszawy do Łodzi. Wymyśliłem taflę szkła. Byłem jakby nogami stołu, leżąc i trzymając nad sobą na nogach taflę szkła, a reszta pukaniem w taflę regulowała poziom stołu tak, aby nie spadła z niego piłeczka. Potem miało być odwrotnie. Oni byli nogami stołu i ja pukając im nad głowami dawałem znać, czy dany róg ma być wyżej czy niżej. Po tym poszedłem do kuchni. Byłem tak kompletnie wypruty, że nawet nie wiedziałem, że oni mają zamiar robić coś jeszcze, a oni  siedzieli tam ze swoimi tobołami, chowali swoje rekwizyty, wypakowywali je. Tak jak przed podróżą – dość fajne zakończenie. To się ludziom bardzo podobało.

 

 

Moja refleksja jest następująca; całe to towarzystwo od samego początku zostało sklecone nie zbyt mądrze. Zygmunt widział w tym swój plan, dlatego wciągnął Rullera i Fritza. Borys widział tam swój plan i wciągnął tych pozostałych. Prawdopodobnie Borysowi i Zygmuntowi chodziło o to, żeby ich używać do swoich celów, czyli ustawiać ich, dyrygować, narzucać pewne kwestie. Ja znalazłem się pomiędzy. Nikt mi tutaj łaski nie robił, ani Borys ani Zygmunt. Nie mogli mnie nie zaprosić. Można by się zastanawiać, czy byliśmy przyjaciółmi, czy nas coś łączyło. Wychodzi na to, że nic, albo prawie nic. Taka jest moja smutna refleksja.

Jeżeli ja, przykładowo, pisałem w jakiejś sprawie listy do wszystkich i nie otrzymywałem odpowiedzi, to znaczy, że oni mnie po prostu olewali. Borys i Alister odpisywali, a pozostali nie. Ta grupa zbierała się razem wtedy, kiedy był wyjazd do Nowego Jorku. Wszyscy byli wtedy bardzo chętni, dlaczego nie – pojedziemy do Nowego Jorku! Każdy robił to, co miał przygotowane i przemyślane. Wszyscy razem pracowaliśmy. Za pół roku, czy za rok spotykaliśmy się na takiej samej zasadzie. Nie było jakiegoś zamiaru, żeby wspólnie do czegoś dojść. Nie było planu, programu, czy idei, którą wspólnie chcieliśmy realizować.

Ja takie propozycje wysyłałem Borysowi, żeby zamknąć się któregoś razu na tydzień i w sposób bezinteresowny tak długo rozmawiać i tak długo wzajemnie wypróbowywać, żeby z tego mogła powstać jakość artystyczna wynikająca z wzajemnego ścierania się. Nie chcę mówić – “polubienia się”, bo na siłę nie da się niczego zrobić. Takiej okazji nie było. Były sytuacje typu: jedziemy do Nowego Jorku, jedziemy do Dusseldorfu, tu albo tam… Tam, gdzie były przyzwoite honoraria, tak jak w Niemczech czy Szwajcarii (dla mnie to był bardzo duży zastrzyk pieniędzy, pozwalających mi nie myśleć o sprawach egzystencjalnych). Łakome to było towarzystwo. Indywidualnie, w innej sytuacji wielu artystów nie miało by szansy być w Nowym Jorku itd. To jest refleksja najbardziej prawdziwa.

W chwili, kiedy ja postawiłem jakieś veto, nikt już do mnie nie pisał i nie pytał, co słychać. Raz wysłałem e-mail do Nigel’a Rolfe z zapytaniem, czy my jesteśmy przyjaciółmi czy nie. Rolfe odpisał, że “ależ tak, oczywiście” i na tym koniec. Nie ma między nami ciągu, wymiany korespondencji. Każdy piecze tę swoją pieczeń, gdzieś się wkręci w jakiś festiwal. Teraz okazuje się, że nas nic nie łączy, czyli, że nas nic nie łączyło.

 

Głośno się zrobiło o Black Markecie na początku lat 90-tych. Była to jedyna na świecie grupa międzynarodowa; ośmiu artystów z pięciu krajów. Black Market był zaproszony do Cleveland na festiwal, ale oni się uparli nie jechać, ponieważ dawali im za mało pieniędzy. Ja napisałem list indywidualny, że jeśli mi zwrócą koszty podróży i dadzą małe honorarium to jednak pojadę. Wystąpiłem, można powiedzieć, jako świnia, w tym sensie, że zachowałem się niesolidarnie w stosunku do reszty. Tłumaczyłem to potem Borysowi. Dla mnie obecność tam w owym czasie była niezwykle ważna.

W Polsce inaczej liczy się wyjazd na przykład do Stanów Zjednoczonych niż gdzie indziej. Niemiec może sobie jechać kiedy chce, bo ma pieniądze. Dla mnie to było bardzo ważne doświadczenie i cieszę się, że tam byłem. Poznałem środowisko amerykańskie i wiele ciekawych rzeczy widziałem. Jadąc do Stanów miałem nadzieję, że powstanie tu u mnie muzeum sztuki performance i chciałem nawiązać kontakty.

 

Nie wiem, czy reszta Black Marketu to dostrzegała, ale ja dostrzegałem w tych wystąpieniach moment demoralizujący. Niektórzy wykorzystywali taką koniunkturę. Na przykład Roi Vaara zbudował sobie raz podium, wysmarował się na biało i siedział na tym podium. Jego performance polega na tym, że on siedzi na tym słupie 3 godziny. Natomiast ja pracuję twórczo w czasie performance, mam pewien zestaw rekwizytów, wybrany pod pewnym kątem. Rekwizyty mają jakiś związek znaczeniowy, tworzą frazę poetycką. Zaczynając performance jestem wyjęty ze świata, każdy następny gest ma dla mnie jakieś znaczenie. To jest takie tempo, że ja mogę to zrobić w pięć minut, ale czasem wszystko trwa godzinę. To jest mój proces, który w żaden sposób nie wiąże się z tym, co oni robią. Ja działałem w ten sposób w większości wypadków. Można powiedzieć, że byłem bardziej komunikatywny wtedy, kiedy byłem mniej zajęty sobą, kiedy twórczo wypróżniałem się. Wtedy podchodziłem do nich, oni mi coś dawali, ja im i tworzyła się komunikacja między nami. Kiedy ja byłem naładowany, oni mnie kompletnie nie interesowali.

Była raz taka sytuacja w Budapeszcie, że zrobiłem trzy zupełnie odrębne performance, podczas kiedy oni tam stali, siedzieli, grzebali, zajmowali różne swoje pozycje. Ktoś stanął na stole, Ruller z sierpem i młotem, ktoś jeszcze ciągnął jakiś stół. Ja się tak wyeksploatowałem, że wyszedłem stamtąd i poszedłem do kawiarni. Georg Jappe mówił: “Słuchaj oni tam pracują, a ty tu siedzisz”. On sobie nie zdawał sprawy z tego, co ja zrobiłem, a co oni zrobili.

Ja tam zrobiłem performance pt. hommage a Tibor Hajos, (węgierski performer – chyba najlepszy, jaki był, a zginął w wypadku samochodowym). To było 10 lat po jego śmierci. Tibor Hajos robił takie performance w Warszawie i Lublinie, że podwieszał się. Raz wisiał powieszony do sufitu za ręce, a innym razem w ten sam sposób tylko z rękami wygiętymi do tyłu. Szła jakaś muzyka, a na dole coś się paliło. Płomyk wędrował i dochodził do paczki magnezji. W pewnym momencie magnezja wybuchała dużym płomieniem i to był koniec performance. Trwało to jakieś 40 min. Później Hajos pokazywał mi ślady od sznurka na nadgarstkach. Jakiś czas potem zginął. Jechał obok dziewczyny, która prowadziła. Widząc zagrożenie rzucił się przed nią, ją osłonił, ale sam zginął.

Ja zrobiłem więc performance. Był 1989 rok i komuna była jeszcze tu i tam. Miałem kawałki sznurka, którymi związałem ręce ludziom stojącym najbliżej mnie. Mówiłem o Tiborze Hajosie, a na szybie przykleiłem rysunek przedstawiający Hajosa i zdjęcie mnie wiszącego na krzyżu. Hajos i ja. Poprosiłem publiczność, żeby biła brawo tymi związanymi rękoma. Potem zaczęły się te sznurki rozwiązywać i było brawo na cześć Hajosa, a ja owinąłem sobie rękę sznurkiem i wybiłem pięścią szybę. Było to jednym z trzech performance. Nie można było tego rozwlekać na 3 godziny, bo nie miałoby to sensu. Chodziło o konkretną sytuację.

Takie były między nami różnice. To jest sprawa czysto praktyczna i techniczna, natomiast w kwestii przyjaźni, szansa została zmarnowana. Nie przeze mnie. Były o wiele ściślejsze związki między Fritzem, Borysem a Klassenem. Są Niemcami i oni lepiej się między sobą porozumiewali i więcej wiedzą o sobie niż ja o nich. Roi Vaara bardziej się trzymał z van Poppelem czy Borysem, bo Borysowi zawdzięczał swoje istnienie jako artysty w ogóle. Borys znalazł go gdzieś w metrze, jako młodego początkującego artystę. W momencie, kiedy starałem się coś zrobić, okazywało się, że nie ma między nami porozumienia i to musi się rozlecieć.

 

Występ Black Marketu w Zamku Ujazdowskim zaproponowałem Krukowskiemu ja. Zgodził się. Przyjeżdżamy. Odbiera nas jakiś chłopaczek. Wojtek Krukowski nie raczył zejść ze swojego tronu na górze. Wręczył nam starych 450000 zł., jakieś psie pieniądze. Oni się wszyscy wściekli. Ja w tym specjalnie nie brałem udziału, ale widziałem, że jakieś szmery były. Zobaczyli, że w tym Laboratorium wisi od groma urządzeń i reflektorów za grube miliony złotych, czyli, że pieniądze są na takie rzeczy, a tu artystom wtyka się pieniądze na jeden obiad. Hotel też dosyć podły. Zapanowała atmosfera strajku. Najaktywniejsi w tym wszystkim byli Borys Nieslony i Nigel Rolfe, którzy zaordynowali ten strajk i ja się podporządkowałem. Powiedzieli, że nie robimy performance pomimo, że były plakaty. Krzesła zostały ustawione. Przebrałem się jak gdyby do performance, odrzuciłem te swoje rekwizyty i siedzieliśmy tam chyba z 25 min. Ludzi było 150 – 200 osób. Rozdawano ulotki z tekstem o tym, dlaczego się strajkuje. Krzysio Zarębski powiedział, że on odebrał to nasze siedzenie jako świetne performance. Ja byłem dość zdezorientowany i wiem , że gdyby to nie była Warszawa, ale Nowy Jork czy Londyn, to na pewno by nie strajkowali, nawet za psie pieniądze. Natomiast w Polsce można sobie pokazać ułańską fantazję. Nie byłem tym zachwycony, ale podporządkowałem się lojalnie całej sprawie. Wojtek to też chyba zrozumiał, bo dopiero po strajku zaprosił nas na kolację do restauracji, gdzie było żarcie, wino itd., ale już było za późno. Gdyby tę kolację zrobił pierwszego dnia, to by udobruchał tych ludzi. Powiedziałby; słuchajcie nie mam pieniędzy, ale przynajmniej poczęstuję was obiadem. Zabrakło gestu gospodarza. Winy szukałbym po obydwu stronach wskazując na nonszalancję ludzi, którzy Polaków traktują z góry.

 

Nie odczuwałem różnicy w traktowaniu mnie w sensie artystycznym. Publiczność nie dawała nigdy niczego do zrozumienia. Można powiedzieć, że myśmy byli w sensie przekazu artystycznego lepsi od tych z Zachodu. Oni sobie z tego zdawali sprawę. Mieliśmy większe doświadczenie artystyczne, więcej do powiedzenia i pokazania. Oni w jakiś sposób też pasożytowali na nas, a nie my na nich. My korzystaliśmy z możliwości wyjazdu, ale oni wykorzystywali nas jako ludzi, którzy wchodzą na salę i mają konkretną ofertę artystyczną. Zygmunt Piotrowski jeżeli stał, to stał w taki sposób, że było wiadomo dlaczego on tak stoi, że nie jest to facet, który się obija, tylko że jest to facet, który tę swoją uważność właśnie realizuje. On denerwował Borysa niesamowicie. Na przykład na pierwszym performance w Dusseldorfie zażądał 1000 marek w monetach jednofeningowych. Było to takie olbrzymie pudło złociutkich, nowiutkich monet. Piotrowski rozsypał je po marmurowej posadzce, na dużym obszarze w muzeum. Tak stał w tym. (śmiech)

 

Potem, jak przyjechaliśmy do Kassel, do Neue Galerie, to Zygmunt spokojnym głosem mówi: “To ja proszę teraz te 1000 marek zamienić mi na jednomarkówki” Borys tak się zapienił, że tu takie wymagania. Trzeba było te wszystkie fenigi zawieść spowrotem do banku i maszyna po przeliczeniu zamieniła to na 1-markówki. On powiedział – ja będę grał teraz dźwiękiem – rzucając te marki o posadzkę.

Borys się gotował w takich sytuacjach, że musiał te usługi wykonywać. Zygmunt się w ogóle nie przejmował; przyjechał, żąda i ma to dostać. Potem, zdaje się, zginęły 3 marki, więc deficyt był niezauważalny. Tak więc to było jednak czytelne w sensie artystycznym. Było widać, że jakiś sens to miało. Nie było nas tam wtedy wielu. Był Fritz, który siedział przy stole jako konsument ubrany w smoking z jakimiś przysmakami; wino, ananasy, pomarańcze, banany…

 

Jeżeli jakaś grupa artystów skrzykuje się razem, to powinni wyznaczyć sobie jakiś cel. Była raz dyskusja na temat pieniędzy. Gdybyśmy chcieli skomercjalizować się w tym sensie, żeby znaleźć menadżera, który załatwiałby nam performance i brał pieniądze, to byśmy zasuwali zarabiając pieniądze na niego i na siebie, jeżdżąc po świecie. Uznali jednak, że lepiej jest tak jak jest; z jednej strony kompletnie niezależni, a z drugiej strony sami decydujący o tym co robią. Gdyby był menedżer, to wyduszałby od każdego robotę i nie byłoby zbijania bąków. Niestety, niektórzy zawieszali się na pracy innych.

 

 Elizabeth Jappe   – kobieta zakochana w performerach, starsza pani. Przez dłuższy czas prowadziła Moltkereiwerkstatt i była duszą tej galerii, a to miejsce było ważne w Niemczech. Cała plejada artystów przez nie się przewinęła, także i spora grupa z Polski. Zosia Kulik z Kwiekiem byli pierwsi, potem Teresa Murak, Łazikowski. Ja byłem dwukrotnie. Ona organizowała też festiwale  i była kuratorem performance w Kassel na dokumenta w 1987 roku. Miała dużo serca dla performerów, zrobiła nawet z tego doktorat. Była w Zachęcie i tam miała wykład o Moltkereiwekstatt.

 

 

                                                                                                                       21, 22 września 2001, Sandomierz